50twarzy
Jego wewnętrzny bóg podniósł swój płomienny wzrok i oblizał się lubieżnie. Stała w drzwiach, a jej jasne włosy odbijały promienie południowego słońca. Spod białej bluzki bez ramion zalotnie wystająca bielizna doprowadzała go do szału. Obcisły jeans spodni zacisnął się na kształtnych udach, a buty na obcasie dodały pikanterii. „Weź ją, tutaj, teraz” zdawał się szeptać wewnętrzny bożek z przejęciem godnym młodego byczka. Proszę – powiedziała oblewając się rumieńcem – może się czegoś nowego dowiesz. Powstrzymał ochotę wzięcia jej natychmiast w ramiona i odebrał z jej rąk książkę. Na skórzanej okładce, srebrną czcionką napisano: E. L. James – „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.

Dzięki uprzejmości uroczej koleżanki miałem okazje pochłonąć trylogię pornograficzną dla kobiet i zgodnie z obietnicą dzielę się wrażeniami. W tekście znajdują się spoilery, jeśli ktoś nie czytał to ostrzegam. Ta recenzja jest pisana przez faceta, który przeczytał kobiecą książkę – nie bijcie mnie, że czegoś nie zrozumiałem.

Rzecz pierwsza i podstawowa: to jest romans. Szum wokół tej książki i seks, który ją wypełnia sprawiły, że w różnych recenzjach określa się książkę, jako fascynującą powieść, ale to nie jest prawda. To żadna powieść, tylko zwykły dość pospolity romans tyle, że posypany pierzem. Po lekturze pierwszego tomu zacząłem się zastanawiać gdzie to już czytałem. W latach `90 można było kupić w kioskach, krótkie opowiadanka z serii Harlequin Desire – „50 twarzy” to dokładnie to samo tylko ubrane w 3 tomy z postacią przewodnią, którą, o dziwo, nie jest tu kobieta.

O co chodzi? Młoda kobieta z zerowym doświadczeniem (życiowym i seksualnym) poznaje baaaaaardzo bogatego mężczyznę, który ma nieźle nawalone od sufitem, głównie ze względu na przeżycia z dzieciństwa. Na skutek traumy Grey ma niezwykłą smykałkę do interesów oraz w warstwie prywatnego życia – skłonność do kontroli kobiet i bycia dla nich „panem”. Ot takie zamiłowanie do BDSM, pejczyków, kajdanek, zatyczek analnych i tym podobnych akcesoriów erotycznej uciechy. Rzecz w tym, że Grey nie potrzebuje uczuć, tylko poczucia kontroli i stąd podpisuje specyficzne umowy, ze swoimi Uległymi, które regulują zasady tych ostrzejszych zabaw.

Czytając pierwsze wersy możecie być pewni, że skończy się akcją w stylu „i żyli długo i szczęśliwie i mieli dużo dzieciów”. Grey przechodzi niezwykłą przemianę, a dziewicza Anastazja pomaga mu w tym chętnie, sama doświadczając co najmniej setki orgazmów i całkowitego braku bólu głowy. No i nie jest to opowieść porywająca, kolejne wątki pojawiają się i gasną dość szybko, a średnio rozgarnięty czytelnik będzie z góry wiedział co się zaraz stanie. Grey ma blizny – w głowie świta myśl, że pewnie od przypalania papierosami. Porywacz dzwoni do Anastazji – już wiesz, że będzie akcja w stylu Rambo – sama przeciw tym złym. Mama nie dzwoni z życzeniami – będzie urodzinowa niespodzianka. W zasadzie całą tę powieść trzyma w ryzach tylko postać Greya, którego historię autor na szczęście dość powoli odkrywa. Popieprzony Grey ma pięćdziesiąt odcieni szarości, ale tak naprawdę jest tylko jeden – zagubiony emocjonalnie nastolatek w ciele dorosłego mężczyzny, który dorasta wraz z rozwojem akcji i uczuć do Anastazji. I na końcu jest już księciem z bajki zmienionym przez wielką, czystą miłość.

Postacie drugoplanowe nie istnieją, albo są tłem dla głównych wydarzeń. Przyjaciółka Any – Kate przez pół książki wygrzewa tyłek na plaży, podczas gdy Anastazja dostaje w tyłek pejczem i nawet nie ma z kim o tym pogadać. Przyjaciel Any – Jose ma myśli nie czystsze niż Grey i sam by swoją przyjaciółkę chętnie zbałamucił – najchętniej po pijaku. Szef ochrony Taylor rumieni się o każdym uśmiechu Any i mimo, że jest byłym agentem FBI to głównym jego zadaniem jest skakanie do sklepu po bieliznę dla Any. Te wszystkie postaci przemykają chyłkiem, jakby się wstydziły, że autor je tam umieścił, jako „zapchaj dziurę” zamiast opisów kolejnych aktów seksualnych.

No właśnie i tu dochodzimy do sedna sprawy. Jest powieść pornograficzna dla Twojej mamy i babci – musi być i porno. I jest. Sporo tego: w łóżku, na fortepianie, w łazience, aucie, windzie oraz (co stanowi ważną część, że tak powiem „akcji”) w Czerwonym Pokoju z krzyżami, klatkami, wiązaniem, smaganiem szpicrutą etc. Nie jest tak, że te opisy szokują. Nie ma tam seksu grupowego, otwartych ran, czy jakiś potworeństw typu zoofilia. Są napisane językiem dość bezpośrednim i obrazowym, ale czy podniecającym – oceń sam/a. Na początku może i ekscytacja treścią pozwoli poczuć dreszczyk emocji, ale im dalej w las tym nudniejszy wilk. Jeśli nie jesteś prawiczkiem po studiach to raczej niewiele cię zaskoczy, niewiele nowego książka ci przekaże, a już na pewno nie krzykniesz z podniecenia. Głównie dlatego, że autor ma dość ubogi zasób słownictwa i w trzecim tomie to wszystko zaczęło być nudne do tego stopnia, że darowałem sobie kolejne opisy namiętnych zbliżeń. Ja rozumiem, że na słowo „łechtaczka” istnieje ograniczona ilość synonimów, ale skoro autor pokusił się o próbę porno-powieści to powinien nieco urozmaicić język. Miałem chwilami wrażenie, że go wydawca gonił i na chybcika zastosował metodę kopiuj-wklej. Naprawdę, niektóre amatorskie opowiadania erotyczne napisane są bardziej działającym na wyobraźnię językiem. Jedną z niewielu językowych rzeczy, którą zapamiętacie po lekturze, to nieśmiertelne, powtarzane niemal przy każdej okazji i dość naiwne hasło Greya – „dojdź dla mnie, mała”. To powinien być tytuł tej książki.

Reasumując – jeśli jesteś mężczyzną to daruj sobie lekturę „Pięćdziesiąt twarzy Greya” – poflirtuj lepiej ze swoją kobietą lub jeśli żadnej nie ma w pobliżu – odwiedź pornhuba tam masz takie książki w obrazkach. Jeśli zaś jesteś kobietą to… nie wiem… zapytaj innej kobiety o opinię, chociaż i tak pewnie książkę przeczytasz.

Siadaj, 3 minus i nie przychodź więcej do szkoły z kajdankami!

Obraz w poście: Arek Socha | Pixabay